Moje spotkanie z Dodą bezlitośnie przerwał budzik.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, świtało. W magicznym królestwie prastarych dębów można było wręcz słyszeć, jak rosną grzyby. Byliśmy pierwsi, uprzedzając wygłodniałe hordy żywieckich grzybomaniaków. Byłem trochę niespokojny o rezultat wyprawy, lecz gdy usłyszałem krzyk Janka: "Są, ja p... choć zobacz!" wiedziałem, że będzie dobrze. Cięliśmy, rwali, wykręcali, szał, grzybowy amok. Dominowały borowiki, trafiliśmy też kilka rydzów, pysznych i niezwykłych borowików ceglastoporych, zwanych gniewusami, które po przekrojeniu momentalnie sinieją, kolczaków obłączastych i maślaków pieprzowych. Po trzech godzinach, każdy z nas miał wypełniony kosz, który z dumą prezentowaliśmy na parkingu zadziwionym ilością, amatorom leśnego runa.
Darz bór!